To nie był sen


To nie był sen. Odczuwało się monotonne kołysanie, a rytmiczne uderzenia kół o styki szyn dobiegały wyraźnie spod podłogi wagonu. Podobne odgłosy, może bardziej przytłumione, słyszałem w pociągu osobowym na trasie z rodzinnych Stołpiec do stolicy Białorusi Mińsk, kiedy decydowaliśmy się na wyprawę do tamtego wielkiego miasta, przeważnie po chleb. Jednak tylko pod tym względem można było zauważyć jakieś podobieństwo. Poza tym wszystko było rażąco inne, poczynając od tego, że znajdowaliśmy się w wagonie przeznaczonym do przewozu towarów. Ktoś jednak pamiętał, że rozpoczął się grudzień i na środku podłogi ustawił żelazny piecyk. Naszym zadaniem było jedynie dosypywanie do niego na czas nowej porcji węgla. Ten obowiązek wykonywaliśmy ochoczo, a ponieważ węgla zgromadziliśmy pod dostatkiem, to ścianki dość często przybierały barwę czerwoną, promieniując miłe ciepło. Na piecyku przeważnie stał czajnik z gotującą się wodą do zaparzenia herbaty i tylko czasami zastępował go jakiś garnek albo patelnia z posiłkiem przygotowywanym przez mamę. Po jednej stronie wagonu stał nasz największy skarb, tj. motocykl marki „Iż”, a prócz niego jakieś inne pakunki z ubraniami, garnkami i innym dobytkiem. Wagon był na tyle duży, że dało się w nim ustawić nawet łóżka i położyć materace, które stworzyły warunki zapewniające prawie normalne spanie.
To nie był sen. Wszystko wokół było realne i potwierdzało, że faktycznie znajdujemy się już na ziemi polskiej, a granica i państwo radzieckie zostały z tyłu, za nami. Byliśmy w Polsce, tj. w kraju o którym jeszcze tak nie dawno mogliśmy jedynie rozmawiać, albo marzyć. Byłem bardzo ciekaw jak jest w Polsce naprawdę. Miałem wrażenie, że tutaj wszystko jest inne - nie tylko język.
Na lekcjach w szkole nie jeden raz słyszałem, że jest to kraj braterski, zaprzyjaźniony, ale wiedziałem też, że przekroczenie granicy do tak bliskiego kraju nie jest możliwe. Nikt nie odważył się stawiać pytań na ten temat, ale każdy uczeń wiedział nawet bez dodatkowych wyjaśnień, że wszystkie ograniczenia wynikają z konieczności zagwarantowania bezpieczeństwa dla Kraju Rad, który od momentu powstania nieustannie był zagrożony zachodnim kapitalizmem, imperializmem, rewanżyzmem i podobnymi siłami, pragnącymi zniszczyć pierwsze państwo robotników i chłopów. Słyszałem również jakieś opowieści z ust rodziców o Polsce z okresu międzywojennego, ale zbytnio to mnie nie interesowało, bo przecież tamta rzeczywistość dawno minęła, a możliwość powrotu do niej już nie istniała. Nawet gdybym był mało pojętnym uczniem, to i tak musiałbym zapamiętać powtarzane niejednokrotnie stwierdzenia, że koło historii obraca się tylko w jedną stronę, a czas nie cofa się nigdy.
Mimo to rodzice jeszcze wiele lat po zakończeniu wojny czekali na powrót Polski w „nasze strony” i uparcie twierdzili, że nowa granica między Związkiem Radzieckim, a Polską została ustalona sztucznie, na podstawie decyzji Stalina. Tysiące Polaków okazało się nieoczekiwanie poza Polską, chociaż nie wyjeżdżali nigdzie ze swego Kraju. Słyszałem też niejeden raz od rodziców, że po wojnie cała rodzina zarówno ze strony mamy jak i ojca, znalazła się w Polsce w nowych granicach, a los pokierował tylko nami inaczej. Podobnych przypadków rozdzielenia znajomych, rodzin i krewnych było nieskończenie wiele. Ojciec do znudzenia krytykował radziecki system państwowy, używał przy tym najróżniejszych określeń, nazywał go barbarzyńskim reżimem, a wśród innych pretensji, na jednym z pierwszych miejsc było i to, że nie pozwalano na swobodne przekraczanie granicy, odebrano możliwości kontaktu nawet z najbliższymi członkami rodzin po drugiej stronie Bugu. Już w pierwszych latach po wojnie było to niemożliwe, ale i w okresie późniejszym mocno utrudnione. Wzajemna wiedza o warunkach życia była znikoma.
Jeśli ojciec powracał kolejny raz do tego tematu i próbował udowodnić znów, że nowe granice zostały ustalone niesprawiedliwie, to dla wsparcia swego poglądu zaczynał wymieniać nazwy różnych miejscowości położonych bliżej i dalej od naszych Stołpiec stwierdzając stanowczo, że przeważnie mieszkała tam ludność polska, a często nadal mieszka. Co prawda były również wioski białoruskie, ale w wielu miejscowościach Białorusini stanowili znikomy procent. Prócz mało znanych wiosek słyszałem również nazwy większych miast, w tym położonego niedaleko Nowogródka, w którym podobno mieszkali wyłącznie Polacy .
Jedna z wiosek na północ od Stołpiec nazywała się „Derewna”, w której Polacy również stanowili większość i nawet kilka lat po zakończeniu wojny potrafili „utrzymać swego” księdza. We wsi czynny był kościół. Nie znałem szczegółów, ale istniała tam również możliwość ochrzczenia dzieci. Nie potrafię też powiedzieć, w jaki sposób informacja ta dotarła do naszej wsi, z tak dużej odległości. Widocznie dorośli nie mieli na ten temat żadnych wątpliwości, bo pewnego poranka dziadek zaprzągł konia, nakładł na wóz siana więcej niż zwykle - żeby było miękko - i wyruszyliśmy w drogę z mamą, z zamiarem ochrzczenia młodszego brata. Pamiętam to wszystko dość dokładnie, bo miałem już ponad osiem lat.
Dwa lata później sytuacja powtórzyła się. Ponownie byłem uczestnikiem wyprawy do tej dalekiej wsi. Należało ochrzcić kolejnego brata. Tym razem musieliśmy jechać koniem kołchozowym, bo gospodarstwa indywidualne już nie istniały. Jechaliśmy wolno i bardzo długo. Siano na wozie faktycznie tworzyło miękką warstwę, ale nie chciało ułożyć się w postaci zapewniającej wygodną, siedzącą pozycję i tylko z tego powodu zarówno jedna jak i druga podróż stawała się stopniowo prawdziwą udręką, mimo iż na początku zapowiadała się bardzo atrakcyjnie.
Nie wiem, czy w tamtej wiosce mieszkali jacyś znajomi. Może ponownie, jak w czasie wojny, zatrzymaliśmy się i nocowali u ludzie całkiem obcych. We wsi, tak samo jak w naszych Okińczycach, zabudowa była drewniana, ale jakże mocno wszystko różniło się od tego, co widziałem u nas. Niezbyt wysokie, raczej niskie drewniane chaty były przykryte wielkimi czapami słomianych dachów, które wystawały daleko poza granicę ścian i zwisały nisko prawie do górnej granicy małych okien. Obory i stodoły były podobne. Czegoś takiego nie widziałem nigdy. Wszystkie budynki były szare, ustawione w równe czworoboki i tworzyły zaciszne podwórka osłonięte ze wszystkich stron. Jedynie na podstawie okien można było domyślić się gdzie mieszkają ludzie.
Znaleźliśmy się na jednym takim podwórku, a już po chwili jakieś dorosłe osoby, widocznie właściciele, byli przy nas, ktoś wziął z rąk mamy małe dziecko, pomógł zejść z wozu. Ktoś pomógł wyprząc zmęczonego konia i za chwilę poprowadził go w kierunku jednego z budynków. Widziałem, jak otworzyły się jakiś szerokie wrota i po chwili nasz rumak zniknął w ciemnym wnętrzu.
Chociaż na tą uroczystość jeździłem dwa razy, to nie przypominam sobie, żebym był obecny podczas samego chrztu. Wydaje się, że mama z dziadkiem i jakimiś innymi osobami chodziła gdzieś w pośpiechu, chyba tak żeby jak najmniej osób postronnych spotkać po drodze i być może z tego powodu w obu przypadkach musiałem zostać sam w obcym domu. Siedziałem w jakiejś kuchni, przy pustym stole, oglądałem przez okno tak samo puste podwórko i dziwne dachy. Wydaje mi się, że w mieszkaniu więcej nikogo nie było.
Droga powrotna była tak samo długa i męcząca jak w tamtą stroną. Prawie cały czas koń nasz poruszał się stępa i było mi tak samo niewygodnie bez względu na to, czy koła podskakiwały po bruku, czy wóz kiwał się w koleinach, kiedy zjeżdżaliśmy na pobocze. Pamiętam też, że po minięciu Stołpiec, kiedy do domu było już tak blisko, nieoczekiwanie poczułem się źle i zwymiotowałem.
Z mapy wynika, że ze Stołpiec do Derewny jest około dwudziestu kilometrów. Pamiętałem, iż mniej więcej w połowie drogi przejeżdżaliśmy przez jakąś rzeczkę. Nie omyliłem się, na mapie faktycznie jest rzeka - nazywa się Suła, a z białoruskiego przewodnika w rosyjskim języku o Stołpcach i okolicach wynika, że w Derewnie są pomniki architektury z XVI wieku. Być może uchowały się do dnia dzisiejszego chaty ze słomianymi dachami. Może coś z tamtej odległej rzeczywistości utkwiło dostatecznie mocno w dziecięcej pamięci, nie uleciało z niej całkowicie i nie zostało przeinaczone na przestrzeni minionych pięćdziesięciu lat.
O tamtej wsi i podróży nie myślałem wcale, kiedy znajdywałem się w wagonie, który też lekko kołysał się, tocząc się spokojnie po polskiej ziemi. W wagonie panowała cisza. Chyba rodzice tak samo jak bracia pragnęli zauważyć, na czym polega odmienność kraju zwanego Polską. Prócz chęci odnalezienia różnicy w krajobrazie, próbowałem zrozumieć prawdę dwóch przeciwstawnych potoków informacji, które bez przerwy bombardowały świadomość. Z jednej strony na psychikę działała oficjalna propaganda radzieckiej ideologii, płynąca bez przerwy z głośników i gazet, które były kupowane czasami. Nie zapomniałem jeszcze niektórych lekcji w szkole, ale w domu przy każdej okazji słyszałem wywody ojca, jakże odmienne. Czyje oddziaływanie było silniejsze: ojca, nienawidzącego radzieckie porządki, tęskniącego za tym, co dawno minęło, czy specjalistów od propagandy radzieckiej?
Pamiętałem doskonale niektóre lekcje w szkole, z których wynikało, iż powszechne zwycięstwo radzieckiego systemu jest bliskie, że upadek kapitalizmu jest nieunikniony, a niezliczone rzesze zwykłych ludzi na całym świecie z niecierpliwością czekają na ten moment, kiedy socjalizm stanie się systemem panującym wszędzie i rozpocznie się era prawdziwego szczęścia. Byliśmy informowani bez przerwy o postępowych cechach nowego ustroju. Ponadto, z lekcji historii wynikało, że w wyniku zmiany granicy nastąpiła sprawiedliwość dziejowa, bo po latach niewoli, spełniło się marzenie białoruskich chłopów, będących prawowitymi gospodarzami tamtej ziemi i ludność Białorusi Zachodniej wreszcie połączyła się z pozostałą częścią Kraju.
Oczywiście, pamiętałem o ostrzeżeniach rodziców i nigdy, na żadnej lekcji, nie odważyłem się na zadanie jakiegoś „nierozsądnego” pytania, za które można było trafić całą rodziną na daleką Syberię. Pozostali uczniowie chyba z pełnym zrozumieniem przyjmowali wszelkie oficjalne wyjaśnienia w zakresie historii rozwoju społecznego, źródeł konfliktów zbrojnych i wojen, możliwości i warunków osiągnięcia powszechnego szczęścia i dobrobytu. Nasi wykładowcy dodatkowo i szczegółowo uzupełniali wiedzę książkową i w żadnych rozmowach między sobą nigdy nie próbowaliśmy wątpić w tę jedyną prawdę głoszoną oficjalnie.
Być może wypada w tym miejscu zastanowić się jeszcze nad tym, czy w tamtych młodych głowach mogły zrodzić się jakieś namiastki innych poglądów, niż oficjalne. Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Należy pamiętać, że nie mieliśmy żadnego dostępu do innych informacji, na poziomie naukowym. Może w niektórych domach, tak samo jak i u nas, przedstawiciele starszego pokolenia próbowali czasami przedstawiać odmienne spojrzenie na wszystko, co działo się w bliższym i dalszym okresie historycznym. Władze widocznie były przekonane, że takie zagrożenie dla nowego systemu również istnieje i widocznie z tego powodu, byliśmy aktywnie przekonywani, że indywidualne spojrzenia niektórych osób nie dają pełnego obrazu na całokształt wydarzeń historycznych, nie można z nich wyciągać wniosków uogólniających, a więc nie mają większego wpływu na to, co było, a tym bardzie na to, co nastąpi. Oddziaływanie szkoły chyba znacznie częściej było silniejsze, niż nieśmiałe odzywki rodziców.
Nie przypominam sobie, żeby na jakichkolwiek lekcjach wspominano oficjalnie o powojennych losach Polaków na terenach, które w wersji oficjalnej nazywane były Białorusią Zachodnią. Problem przedstawiano w ten sposób, iż samorzutnie nasuwał się wniosek, iż w minionym okresie Polacy stanowili tu znikomy odsetek mieszkańców, a obecnie problem nie istnieje, bo przecież po polsku nikt nie rozmawia. Z podręczników szkolnych i obowiązkowej literatury białoruskiej dowiadywałem się, że od najdawniejszych czasów nieliczni Polacy bezlitośnie wyzyskiwali masy białoruskich chłopów. Zajmowali oni eksponowane stanowiska, albo pozostawali właścicielami majątków i wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję gnębili rdzenny naród, nie zezwalając na dostęp do oświaty, nie dopuszczając do żadnych stanowisk w urzędach, prześladując białoruski język. Wraz ze zmianą granicy w 1939 roku przestał istnieć problem przedwojennych polskich panów. Twierdzono, że Białorusini odzyskali wolność.
Nikt nie wspominał, na jakiej zasadzie i ilu Rosjan przyjechało do nas już w roku 1939, a następnie drugi raz, po roku 1945. Nie słyszałem, żeby w tym czasie był przeprowadzany spis powszechny ludności, ale jeśli podsumować ilość Polaków, które zostały wywiezione na Syberię i tych, którzy po wojnie „z własnej woli” wyjechali na Zachód, to nie można mieć wątpliwości, że Polacy faktycznie stali się mniejszością.
Mowy polskiej nie słyszało się nigdzie: na ulicach, w sklepach, na rynku. Dziwne, ale języka białoruskiego nie słyszało się również w żadnych urzędach, a jedynie na kołchozowych polach, w stodołach i oborach, tam gdzie spotykali się najstarsi mieszkańcy. Może mnie tylko tak się zdawało, ale przyznawanie się do narodowości polskiej przyjmowane było czasami ze zdziwieniem, szczególnie w przypadku kontaktu z osobami, które przybyły ze wschodu. Gdybym w szkole podał informację, że jestem Białorusinem, to nikt by nie miał zastrzeżeń i nie zwracał uwagi na to, że rodzice są Polakami.
Być może Polacy potrafiliby organizować spotkania integracyjne we własnym środowisku, gdyby istniało jakieś znane miejsce takich spotkań np. kościół, ale nowe władze w pierwszej kolejności zlikwidowały te ośrodki konsolidacji. Księża zostali wywiezieni, kościoły pozamykano lub zlikwidowano. Kościół w Stołpcach został rozebrany, a w pobliskim Nowym Świerżniu, chociaż uniknął tego losu, to był zamknięty z braku księży. Języka polskiego poza domem nigdzie nie słyszałem. Rodziny polskie, które z jakichś nie znanych powodów nie zostały wywiezione na Syberię w roku 1940 albo po zakończeniu wojny, cieszyły się teraz tylko z tego powodu, że nadal mieszkali w swoich rodzinnych wsiach. Nikt nie odważył się nawet pomyśleć, żeby zamanifestować swoją odrębność narodowa i kulturową.
Istniały obawy, że najmniejsza próba wyrażenia chęci powrotu do polskiej kultury i języka, na przykład poprzez domaganie się specjalnych lekcji w szkole, mogło być potraktowana jako działalność wywrotowa, mająca na celu przywrócenie stanu przedwojennego, a na takie pociągnięcia przedstawiciele władzy byli uczuleni szczególnie. Mogłoby to być potraktowane jako zamach na radziecką rzeczywistość. Gdyby ktoś miał odwagę o czymś takim nie tylko pomyśleć, ale również powiedzieć nieopatrznie gdzieś głośno, prawdopodobnie zostałby zaliczony do jednostek wrogich, a co najmniej niepewnych. Nic już nie obroniłoby go, a być może i członków rodziny, przed przymusowym pożegnaniem się z rodzinną wsią i zesłaniem gdzieś daleko na wschód, albo na mroźną północ.
W najlepszym przypadku podobna lekkomyślność mogła spowodować zakwalifikowanie do grupy osób niedostatecznie uświadomionych, a więc mniej groźnych. Władza w stosunku do takich osób była wyrozumiała, nie zwalczała ich, dawała nawet szansę na zmianę poglądów i osobowości, poprzez odpowiednią pracę wychowawczą, resocjalizację, a następnie powrót do społeczeństwa.
Taką możliwość stwarzano głównie na dalekich budowach, tworzących potęgę socjalistycznego państwa. Wspólna praca z największym poświęceniem i samozaparciem wśród innych osób, bezgranicznie oddanych nowym ideałom, dawała szansę radykalnej zmiany na lepsze. Wiedziałem o tym z literatury szkolnej oraz z opowieści ojca. Ale ojciec o tych samych faktach, znanych bardziej lub mniej, mówił całkiem inaczej. Z książek wynikało, że wszystkie wielkie budowy inicjowane przez Partię i rząd, zawsze są realizowane patriotycznym zrywem całego narodu, że osoby wymagające reedukacji czasami też tam się znajdują, ale przeważnie z własnej inicjatywy dla udowodnienia, że zrozumiały swoje błędy i mają tylko jeden cel - poprzez ofiarną pracę powrócić do wielkiej rodziny wolnych ludzi, budujących szczęśliwą przyszłość.

Nie było żadnych ochotników

From Giżycko

Ojciec twierdził, że na tamtych budowach nie było żadnych ochotników, a jedynie milionowe rzesze więźniów, skazanych za nie udowodnione i nigdy nie popełnione przestępstwa. Ciągle powtarzał, że swoje wnioski wyciąga nie z książek, pisanych na zamówienie władz, a z relacji osób, które ten okres już mają za sobą. Byłem przekonywany do znudzenia, że można trafić do radzieckiego więzienia nawet za wypowiedź, że kołchozowa krowa jest zagłodzona i wygląda nędznie. Jeszcze w Związku Radzieckim dowiedziałem się, iż kanał Wołga - Don, o którym dość często z głośnika słyszałem patriotyczną piosenkę, sławiącą dzieło i jego twórców, zbudowali nie patrioci, a więźniowie osądzeni za dowcipy o radzieckiej rzeczywistości. Podobno z jednej strony budowę realizowali ci, co dowcipy opowiadali, a z drugiej – ci, co słuchali.
Chociaż często nie potrafiłem zrozumieć po czyjej stronie jest racja, ale wolałem nie sprawdzać, jaka jest rzeczywistość. Nie pragnąłem znaleźć się w grupie osób wymagających reedukacji, a takie zagrożenie istniało. Nawet z oficjalnych relacji wynikało, iż proces wychowawczy w państwie radzieckim nie został zakończony i ciągle nie kończą się pomysły na coraz nowe budowy, stwarzające miejsce pracy dla kolejnych zastępów niedostatecznie uświadomionych obywateli. Nie zdążyłem na szczęście zetknąć się z tą metodą działalności edukacyjnej. Podporządkowując się woli rodziców opuściłem tamten kraj, nie mając żadnego pojęcia o tym, czego mogę się spodziewać w Polsce. Polska - jako kraj i ludzie - była wielką niewiadomą. Tak bardzo chciałem wiedzieć: lepiej tu będzie - czy gorzej?.. Na podstawie wiedzy szkolnej mogłem oczekiwać, że prawdziwa walka klasowa w Polsce jeszcze nie miała miejsca, ale czas jej rozpoczęcia zbliżał się nieuchronnie.
Tym bardziej, z rosnącym zainteresowaniem oczekiwałem na pierwsze spostrzeżenia z rzeczywistości, która już wkrótce będzie dotyczyć również całej naszej rodziny. Pod jednym względem nie miałem wątpliwości. Wiedziałem, że po zachodniej stronie granicy będzie znacznie cieplej. Co prawda, w komunikatach radiowych o pogodzie nigdy nie wspominano, jaka temperatura panuje na terenie Polski, ale przecież z lekcji geografii wiedziałem doskonale, że w krajach zachodnich mrozy są znacznie mniejsze, zima krótsza, a zamiecie śnieżne zdarzają się wyjątkowo rzadko. Słyszałem też prawie codziennie, a zainteresowanie pod tym względem wzrastało w okresie zimowym, że na krańcach zachodnich Białorusi jest znacznie cieplej, niż w rejonach położonych bliżej Rosji. Spiker informował nieustannie, że im dalej na wschód, w kierunku Syberii, tym mrozy są większe.
Miałem nie najgorsze pojęcie o warunkach przyrodniczych po zachodniej stronie Bugu. Znacznie trudniej było wyobrazić ludzi, które rozmawiają całkiem innym językiem, posiadają odmienne nawyki i kulturę, czytają książki i gazety wydrukowane innymi literami. Zdawałem sobie dokładnie sprawę, że zachodnia granica Związku Radzieckiego oddziela jakąś odmienną strefę i z tego powodu jest tak mocno strzeżona. Pamiętałem doskonale lekcje szkolne, na których słyszałem, że im dalej na Zachód, tym gorzej jest dla zwykłych ludzi, że najbardziej o nich dba władza w Związku Radzieckim, a Polska podobnie jak pozostałe kraje „Demokracji Ludowej” znajduje się w strefie przejściowej i prawdziwa troska o ludzi pracy jest tam na etapie wstępnym. Rodzice przekonywali, że to wszystko jest kłamstwem... Kto w tym wszystkim miał racje? Kto mówił prawdę? Wiedziałem, że ojciec nie kłamie, ale czy nauczyciele mogli kłamać lub mylić się?.. Jak naprawdę wyglądało to wszystko w Polsce?..
Podobnie jak rodzice i bracia stałem przed lekko odsuniętymi drzwiami wagonu i na podstawie mijanego krajobrazu starałem się odnaleźć pierwsze szczegóły odróżniające Polskę od kraju, który opuściliśmy kilkadziesiąt minut temu. Nikt nie odzywał się, więc widocznie rodzice i rodzeństwo mieli podobne myśli. Widzieliśmy, że radziecka obsługa nie wsiadła do pociągu, choć po chwili ruszył i zaczął toczyć się dalej. Pociąg prowadzili polscy kolejarze. Poruszał się tak samo jak do miejsca wymiany załogi, a więc pod tym względem nie zmieniło się nic. Lokomotywa tak samo buchała kłębami pary, posłusznie rozpędzała się lub zwalniała, bo widocznie na jej funkcjonowanie nie miał żadnego wpływu zarówno krój munduru, jak też kształt czapki i wizerunek emblematu umieszczonego na niej. Dla lokomotywy był też obojętny język, w jakim maszynista odzywał się do swego pomocnika.
Za drzwiami wagonu przesuwał się wolno dość równinny krajobraz i nie wiem w którą stronę myśli podążały bardziej: do miasta kilkaset kilometrów przed nami, całkiem obcego, znanego jedynie w postaci kropki na mapie, czy do tamtego tak dobrze znanego i bardzo bliskiego, zostawionego za granicą, przekroczenie której w kierunku odwrotnym już nie będzie możliwe. Szczęścia tamtego kraju pilnie strzegli pogranicznicy z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Staliśmy się obcymi i już tam nie będziemy mogli powrócić, nawet gdyby się okazało, że w Polsce jest znacznie gorzej. Stało się coś, czego nie można odwrócić. W Polsce będzie nasza przyszłość, chociaż nie potrafiłem wyobrazić jej w żaden sposób.
Rodzice nadal nic nie mówili, widocznie samodzielnie próbowali odgadnąć jak będzie wyglądało nasze życie w najbliższych miesiącach, dalszych latach. Nie było wątpliwości, że oswojenie się z nową rzeczywistością w ich przypadku będzie znacznie łatwiejsze. Mieszkali w Polsce przed wojną i to nie jeden rok. Potrafili wrócić do języka ojczystego bez żadnego wysiłku. Wypowiadali się tak samo płynnie, jak my po rosyjsku. Ojciec, jeszcze kilka dni temu, rozmawiając z kolegami i znajomymi w swojej wsi, posługiwał się rosyjskim z taką łatwością i swobodą, iż wydawało się, że nie potrafi nic powiedzieć w jakimś innym języku. Znacznie gorzej, bo mieszaniną polskiego, białoruskiego i rosyjskiego, porozumiewała się mama z Rosjanami. Teraz, w wagonie rozmawiali wyłącznie po polsku. Całej naszej czwórce rodzeństwa było daleko do takiej doskonałości, więc może również z tego powodu odzywaliśmy się wyjątkowo rzadko.
Rozmowy rodziców wyłącznie po polsku i całkowita rezygnacja z odzywania się w języku rosyjskim lub białoruskim, jak to dość często zdarzało w domu rodzinnym, tworzyły atmosferę, która nie istniała od dawna. Nie miałem wątpliwości, że język to nie tylko narzędzie porozumiewania się ludzi, ale też wyróżnik decydujący o przynależności do odrębnego narodu. Chociaż jeszcze tak niedawno słyszałem ciągle powtarzane słowa o konieczności uczenia się polskiego, to dopiero w wagonie zrozumiałem, że poprzez rodziców i język tworzę jedność z narodem, do którego w tej chwili wracamy. Zrozumiałem, że opuszczając Związek Radziecki stałem się faktycznie małą cząstką kraju i narodu, do którego należały nie tylko rodzice, ale i poprzednie pokolenia.
Łzy, które pojawiły się w oczach rodziców, w momencie, kiedy nasz wagon toczył się po stalowym moście nad Bugiem, wyschły dawno, ale nadal nie zauważałem radosnego uśmiechu na twarzach. Za drzwiami wagonu przesuwała się polska ziemia, polskie krajobrazy, ale nie słyszałem na ten temat żadnych słów komentarza. Może rodzice, tak samo jak ja, pragnęli ponownie przypomnieć i zauważyć szczegóły, które pozwolą odróżnić Polskę od Państwa Radzieckiego. Widocznie niczego charakterystycznego jeszcze nie było, bo nic nie mówili. Towarzyszył nam nadal kilkustopniowy mróz, a śniegu na polach była być może podobna warstwa, jak po tamtej stronie rzeki, bo wszystko wyglądało tak samo biało. Nic nie sugerowało, że znaleźliśmy się w innym kraju, ale rozumiałem, że wyrażając zgodę by wagon wiózł nas dalej na zachód, wyraziliśmy zgodę na odrzucenie tego wszystkiego, co zostało na wschodzie.
Być może, gdyby była to inna pora roku, to byśmy natychmiast spostrzegli, że nie widać już nigdzie wielohektarowej monotonii kołchozowych obszarów, natomiast daleko, dokąd wzrok sięga, układa się kolorowa szachownica pól uprawianych przez indywidualnych rolników. Zima i śnieg wyrównały wszystko. Za drzwiami wagonu, ciągnęła się lekko pofalowana biała płaszczyzna, taka sama jak po tamtej stronie granicy.
W mijanych miejscowościach zauważaliśmy tablice informacyjne i jakieś plakaty z różnymi napisami i szyldami. Kształtem i barwami przypominały te, które widzieliśmy na trasie ze Stołpiec do Brześcia, ale napisy były inne. To była Polska! Wyrazy i hasła powstały z liter, których nie używano po tamtej stronie Bugu. Litery układały się w słowa, w języku polskim. Umiałem na tyle dobrze czytać i tak dobrze znałem język polski, że rozumiałem nawet ich treść.
Jechaliśmy dalej. Czasem mignął ktoś na ulicy lub wiejskiej drodze. Czasami było widać, jak mieszkańcy stoją i rozmawiają ze sobą. Po ubiorze, nawet z daleka dało się poznać, że znaleźliśmy się poza granicami kraju, który na szkolnej mapie rozpościerał się szeroko, wyróżniony jedną barwą jak ogromny monolit rządzony tymi samymi regułami. Już nie widziałem charakterystycznych rosyjskich czapek bez daszków, lecz z nausznikami, które można zawiązać pod brodę. Niby drobny szczegół, ale potwierdzał inność kraju, do którego wjechaliśmy.
Zauważyłbym większą różnicę, gdybym znalazł się obok którejś grupki osób i ewentualnie odezwał się po rosyjsku, zamiast po polsku. Patrzyliby na mnie z wielkim zdziwieniem, być może nie rozumiejąc większości słów, chociaż w mieście położonym kilkadziesiąt kilometrów na wschód, gdzie byliśmy kilka godzin temu, dla odmiany nikt nie rozmawiał po polsku.
A w naszym wagonie ojciec coraz ostrzej reagował na nasze wypowiedzi w języku rosyjskim. Twierdził, że od przekroczenia granicy nie chce słyszeć z naszych ust żadnego wyrazu po rosyjsku. Takie wymagania stawiał wcześniej, ale spełnienie żądań nie było łatwe. Przebywaliśmy, w zależności od wieku, od kilku do kilkunastu lat wśród osób nie znających języka polskiego. Intensywne kontakty z Rosjanami i Białorusinami stały się zjawiskiem powszechnym od chwili rozpoczęcia nauki w szkole. Kontakty z rówieśnikami, uczestnictwo na lekcjach - wszystko mobilizowało do osiągnięcia znajomości języka rosyjskiego na takim poziomie, który akceptowało całe otoczenie.
Nie było żadnych bodźców, prócz żądań rodziców, w kierunku nauki języka polskiego. W momencie opuszczania stron rodzinnych mieliśmy opanowany język rosyjski na takim poziomie, że żaden rozmówca nie mógł domyślić się, iż rozmawia z Polakami. Wypowiadaliśmy swoje myśli płynnie, bez wysiłku i poszukiwania słów, których ciągle brakowało, jeśli chciało się powiedzieć coś po polsku. Jakim sposobem po przekroczeniu granicy miała nastąpić radykalna zmiana?
Jechaliśmy dość wolno, do uszu docierały rytmiczne, monotonne uderzenia kół na stykach. Wystawiając głowę poza obręb wagonu mogliśmy ujrzeć daleko na początku lokomotywę, kopcącą i buchającą parą, a przed nami i z tyłu identyczne wagony z lekko odsuniętymi drzwiami. Z każdego wychylały się sylwetki takich samych uchodźców. W tym czasie, kiedy pociąg jechał po zakręcie w najbliższych wagonach można było odróżnić twarze. Kto i gdzie czekał na nich?

Kąpiel pod prysznicem

From Giżycko


Pierwszym większym miastem na naszej drodze była Biała Podlaska. Tu, po krótkich manewrach, cały skład wagonów znalazł się przy rampie. Zapowiadał się dłuższy postój, może nawet kilkugodzinny. Tutaj każdy musiał stanąć przed specjalną komisją, która sprawdzała dokumenty, wydawała „książeczki repatrianta”, oraz jakieś pieniądze w postaci pierwszej (i ostatniej) zapomogi. Pieniądze miały polskie napisy. Oglądaliśmy je ze wszystkich stron, próbowaliśmy zapamiętać.
Była też obowiązkowa kąpiel pod prysznicem, badanie lekarskie i nieoczekiwanie rozeszła się niewiarygodna informacja... Każdy repatriant ma się zgłosić na stołówkę, gdzie dostanie darmowy posiłek - talerz z gorącą zupą i chleb. Wydaje mi się, że nikt nie mógł spodziewać się tego. Przecież w ZSRR, nawet po całym dniu pracy na polu podczas zbierania ziemniaków nie otrzymywaliśmy nic. Ojciec ciągle powtarzał, że w ciągu kilku lat pracy w kołchozie nie otrzymał nawet tej przysłowiowej zupy. Nawet gdyby byliśmy głodni, to chyba nie przyszła by do głowy myśl, że ktoś tak się zatroszczy o nas... Trochę dziwna wydała się ta Polska.
Było to pierwsze spostrzeżenie z polskiej rzeczywistości, ale jednocześnie na tej samej stołówce przeżyliśmy szok, bo dziewczyny roznoszące talerze z zupą zamiast spódnic lub sukienek miały na sobie spodnie. Tak ubrane (rozebrane?) kobiety nie widziałem nigdy i nigdzie, a tym bardziej w miejscu publicznym. Po minach rodziców zrozumiałem, że oni również. Było to pierwsze zderzenie z całkiem innym światem. Jeszcze jednym elementem odmiennej rzeczywistości była pierwsza awantura ojca z polskimi władzami, bo nie chciały się zgodzić na skierowanie naszego wagonu do Szczytna, co opisałem szczegółowo w pierwszym tomie wspomnień pod tytułem: „Nad brzegami Niemna”.
Wagon nasz jednak pojechał do Szczytna. Ojciec nie ustąpił i nie wyraził zgody na wyjazd do jakiejkolwiek innej miejscowości, na Ziemiach Zachodnich. Awantura dała oczekiwany efekt, ale gniew ojca mijał stopniowo i jeszcze co najmniej kilkakrotnie przypominał głośno o tym, że musiał się wykłócać z biurokratami już podczas pierwszych godzin pobytu na terenie Polski.
W Białej Podlaskiej nie staliśmy długo i wkrótce wagon toczył się dalej. Na kilku stacjach, nie wiem który już raz przeżywaliśmy straszną szarpaninę podczas przestawiania wagonu z jednego pociągu do drugiego. Słyszeliśmy bliższy lub dalszy huk zderzaków, ale czasami dotyczyło to nas bezpośrednio, bo łoskot zwielokrotniony echem drżących drewnianych ścian rozlegał się tuż obok. Jednocześnie następowało na tyle mocne uderzenie, że cała rodzina była przerażona. Spoglądaliśmy wszyscy wzajemnie na siebie, myśląc być może o tym samym - czy ci polscy kolejarze nie pozabijają nas, albo nie pokaleczą?
Dość często po jednym uderzeniu i szarpnięciu następowała cała seria mniejszych, ale tak gwałtownych, że obronić się przed nimi było nie sposób. Na ten czas, ze względu na własne bezpieczeństwo, nikt nie wyglądał przez drzwi, które były odsunięte jedynie na szerokość kilkudziesięciu centymetrów - tyle, na ile pozwalał hak zaczepu. Mogliśmy cieszyć się jedynie z tego, że za każdym razem wszystko działo się w dzień, a nie w nocy, chociaż z powodu przymkniętych drzwi panował w wagonie półmrok. W takich warunkach, ukryci przed światem zewnętrznym czuliśmy całkiem bezradni, zdani na łaskę kolejarzy, pracujących na zewnątrz.
Tego typu przeżycie trwało czasami dość długo, aż w końcu potrafiliśmy z dużą dokładnością wyczuć moment, kiedy nastąpi najsilniejsze uderzenie. Wiedzieliśmy, że jeśli słyszymy nasilające się gwałtowne dmuchnięcia z komina lokomotywy, która zdecydowanie przyśpiesza, a zestaw wagonów, razem z naszym, nabiera coraz większej prędkości, to w ciągu następnych paru chwil będziemy posuwać się rozpędem, a potem zderzymy się z innymi wagonami, stojącymi nieruchomo na torze. W takim momencie przesuwały się czasami nawet niektóre bagaże. Wiedzieliśmy, że będzie to kolejny sprawdzian dla nas, trzech najsilniejszych mężczyzn, bo przed takim uderzeniem razem z ojcem i młodszym Edkiem ustawialiśmy się przy motocyklu marki „Iż”, starając się go utrzymać w pozycji pionowej i nie dopuścić do tego, żeby wylądował na gorącym piecyku.
Mama, babcia i młodsi bracia musieli radzić sobie jakoś samodzielnie. Babcia, w pozycji leżącej cierpliwie znosiła to wszystko, bo prócz cichego pojękiwania z jej ust nie padła żadna skarga. Nie wiadomo o czym myślała. Być może ciągle zastanawiała się, jakie zagrożenie stwarzała ułańska czapka syna dla potęgi państwa radzieckiego, ale na pewno nie spodziewała się takiej podróży w nieznane, po opuszczeniu domu ojczystego. Być może w tamtym momencie przypominała sobie własną młodość oraz znacznie dłuższą i o wiele straszniejsza podróż na daleką Ukrainę, podczas pierwszej wojny światowej. Większe zdenerwowanie wykazywała mama, a ojciec robił się blady i nie odzywał się wcale. Może nie chciał krytykować pracy polskich kolejarzy, a może uważał, że tak być powinno.
Podobna szarpanina, ale poprzecznie do kierunku jazdy, miała miejsce na trasie, podczas szybkiej jazdy. Były momenty, kiedy nie ukrywaliśmy przerażenia, bo wydawało się, że za moment wagon wyleci z szyn. Może wtedy myśli nasze leciały w przeciwnym kierunku niż podążał wagon, może żałowaliśmy tej chwili, kiedy opuściliśmy kraj ojczysty i solidne ściany rodzinnego domu, stając się teraz bezwolną igraszką polskiego maszynisty, który gdzieś tam na początku pociągu dorzucał coraz więcej węgla do kotła i bardzie rozpędzał pociąg, chyba nie zdając sobie sprawy, że nasz wagon za moment może wylecieć z szyn.
Dla mnie takie zachowanie wagonu było bardzo dziwne, bo nie jeden raz jeździłem do Mińska, co prawda w wagonie osobowym, ale nie występowała w nim najmniejsza szarpanina poprzeczna w stosunku do kierunku jazdy, nawet przy największej prędkości. Czy odmienność Polski miała polegać na tym, żeby podczas jazdy ogarniało przerażenie?..
W pewnym momencie, na którejś kolejnej stacji, po całej serii zderzeń i szarpnięć, na moment wyjrzałem przez szparę w drzwiach, zabezpieczonych przed nieoczekiwanym przesunięciem specjalnym zaczepem. Nie miałem wątpliwości, że w danej chwili nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, bo uderzenie nastąpi odrobiną później. Na torach ujrzałem jakiegoś kolejarza z chorągiewką. Nasze spojrzenia spotkały się, a on w tym samym momencie zaczął wymachiwać tą swoją chorągiewką, krzycząc jednocześnie do jakiegoś kolegi: „ ...zatrzymaj!.. nie rzucaj!.. tu są ludzie!... Znowu ta Biała Podlaska!... Raport na nich złożę!...”
O dziwo, od tego momentu wagon toczył się spokojnie, szarpania ustała. Potem nas odczepiono i zostawiono na jakimś bocznym torze. Mogliśmy teraz spokojnie, z boku oglądać jak rozpędzone wagony wtaczają się, na coraz inny tor i z hukiem zderzają się jeden z drugim. Minął jeszcze jakiś czas i inny kolejarz przyniósł nalepki z jaskrawym, czerwonym napisem „Uwaga ludzie. Nie rzucać”. Dał też w małym słoiku klej i kazał kartki nakleić, możliwie wysoko na wszystkich czterech ścianach wagonu. Od tego momentu skończyło się „szarpanie” i „rzucanie”. Doczepiano nas w pożądanym kierunku dojeżdżając powoli, bez rozpędzania. Przekonałem się, że nawet w polskim towarowym wagonie można nie obawiać się, że się wyląduje na ścianie, albo w jakimś innym nieoczekiwanym miejscu, na przykład na gorącym piecyku, którego nie musieliśmy trzymać, bo był przyśrubowany do podłogi dostatecznie mocno.
Poprawa nastąpiła jednak tylko na stacjach. Podczas szybkiej jazdy na trasie rzucało nami jak poprzednio, bez żadnej litości i baliśmy się nadal, że w pewnym momencie wagon przewróci się i spadnie gdzieś z wysokiego nasypu. Czasami z przerażeniem spoglądałem na piecyk napełniony gorącymi węglami, zastanawiałem się, w jaki sposób uniknąć zderzenia z nim w chwili, gdy wagon zacznie się przewracać, jak nie dopuścić do rozszerzenia się pożaru. Zetknięcie się z polską rzeczywistością na kolei, która według słów rodziców w okresie przedwojennym należała do jednej z najlepszych w Europie, okazało się bardzo niemiłe. Trudno było zgadnąć, co czeka nas potem, jeśli dojedziemy szczęśliwie na miejsce...
Na razie było jeszcze do celu daleko, a nastał kolejny wieczór i zaszła konieczność zapalenia świeczki, żeby rozproszyć grudniowy mrok. Wagon już znajdował się w składzie kolejnego pociągu, ale jeszcze nie ruszał. W pewnym momencie w drzwiach ukazała się czapka i mundur, ale nie kolejarza. Zielony kolor i pagony z gwiazdkami świadczyły, że wchodzi oficer Wojska Polskiego. Był to brat mamy, wujek Witek. Uśmiechał się i zanim zdążył przywitać się, potrafił powiedzieć szczęśliwy, że wreszcie wyrwaliśmy się z tamtego „raju” i teraz będziemy razem, w Polsce. Cieszył się mocniej niż my i wyglądało, że oczekiwał na bardziej spontaniczne manifestowanie radości z naszej strony oraz okazywanie uczuć w gwałtowniejszej formie.
Babcia, tak samo jak jej wnukowie, nie miała na ten temat żadnego zdania, a w słowach rodziców dało się zauważyć więcej troski niż radości. Z ust ojca padło ponowne stwierdzenie, że tam zostawiliśmy swoje, a tutaj jedziemy na cudze i „...tylko Bóg jeden wie jak tu będzie”. Po chwili uzupełnił swe wywody stwierdzeniem, że na razie widzi w tym wszystkim tylko jedną pozytywną stronę - nie grozi nam służba w sowieckiej armii, nie trafimy do kołchozu.
Po krótkiej wymianie informacji i po podzieleniu się pierwszymi wrażeniami, wujek powiedział, że musi wracać do samochodu, którym ścigał nas od Białej Podlaski, a nasz pociąg zaraz ruszy w dalszą drogę. Spotkamy się w Szczytnie. Nikt spośród nas nie wspomniał, że wagonem podczas jazdy tak strasznie rzuca. Domyśliłem się, że rodzice uznali, iż w Polsce jest to zjawisko normalne, a ponieważ o tym kraju nic nie wiedziałem, więc też nie odezwałem się, bo nie chciałem być uznany za kogoś, kto ma wątpliwości do poziomu technicznego polskiej kolei, umiejętności kolejarzy albo boi się szybkiej jazdy.
Na szczęście szybka jazda występowała nie zawsze. Przeważnie pociąg toczył się wolno, można było spokojnie obserwować mijany krajobraz. Zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy coraz bliżej obszaru, który na mapie wyróżnia się wielką ilością plam o barwie symbolizującej wodę. Jeszcze przed wyruszeniem w drogę, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że klimat będzie tu inny, a zima bardziej łagodna. W swoich wnioskach chyba nie myliliśmy się, bo widzieliśmy coraz częstsze i większe plamy czarnej gleby wyzierającej spod białego okrycia. Na początku były to nieliczne wierzchołki, wystające nad równą białą płaszczyzną, ale w miarę mijanych kilometrów robiło się ich więcej, aż zaczęły się tworzyć długie czarne grzbiety, będące bruzdami po jesiennych orkach. Śnieg leżał jedynie w zagłębieniach. Zdawałem sobie sprawę, że podążamy na zachód gdzie zimy prawie nie ma, oddalamy się od krainy śnieżnych zamieci i wielkich mrozów. Nie powiedziałem głośno, ale poczułem, że tamte białe pola były mi bliższe. Zrozumiałem ponadto, że te pstrokate nie zapewnią możliwości jeżdżenia na nartach, które wiozłem w wagonie.
Polska wydawała się krajem cieplejszym, ale może takie uczucie powstawało nie z tego powodu, że cieplej było na zewnątrz, lecz dlatego, że jeszcze w Brześciu ojciec kazał przynieść jak najwięcej węgla do wagonu, a potem zapas uzupełniliśmy w Białej Podlaskiej. Podrzucaliśmy więc go do naszego piecyka, bez żadnych obaw że w pewnym momencie zabraknie.
Na jakimś odcinku drogi pociąg toczył się wolno obok sosnowego, niskiego lasu. Śniegu było tak mało, że widzieliśmy zamarzniętą, ale piaszczystą glebę i ojciec chyba z zadowoleniem stwierdził, że w tym miejscu jest wszystko prawie takie same, jak zostawiliśmy w „naszych stronach”. Słowa te dodały otuchy. Być może w tej Polsce nie wszystko będzie całkiem inne i obce. Po chwili jednak dowiedziałem się, że w takich warunkach życie jest ciężkie, bo „... co tu urośnie?”
Minęliśmy jeszcze kilka większych i mniejszych miejscowości, aż wreszcie zobaczyliśmy czarne litery na prostokątnej białej tablicy, układające się w nazwę kolejnej stacji. W końcu ujrzeliśmy tak oczekiwane Szczytno. Wagon toczył się wolniej i wkrótce zatrzymał się. Wzdłuż pociągu zaczęli chodzić kolejarze, coś oglądali, coś sprawdzali. Jeden szedł z małym młotkiem na długim trzonku i pukał w każdym wagonie gdzieś pod spodem. To samo zrobił również przy naszym, ale nie poszedł dalej, lecz zatrzymał się, popukał ponownie, potem schylił się i coś tam oglądał. Wreszcie przytrzymał młotek pod pachą, a w tym czasie wyjął jakiś blankiet. Coś napisał ma małej karteczce i włożył pod ruchomą kratkę na bocznej ścianie wagonu.

Podróż koleją dobiegła końca.

From Giżycko


Po chwili nastąpiło tak dobrze znane szarpnięcie i wagon zaczął toczyć się ponownie, ale wiedzieliśmy, że z tego miasta z nami już nie wyjedzie. Minęło kilka minut i znaleźliśmy się przy wysokiej rampie, takiej samej, jaka była po tamtej stronie granicy w Brześciu oraz na terenie Polski - w Białej Podlaskiej. Wyszliśmy z wagonu na zewnątrz. Podróż koleją dobiegła końca. Przyjechaliśmy do Szczytna. Granica została daleko.
Po chwili poznaliśmy ciocię Helenę, ciotecznego brata Romka w wieku Edka i siostrę Alicję - dziesięć lat młodszą ode mnie. Na rampie znajdowała się też jakaś nieduża ciężarówka. Po przywitaniu się musieliśmy koniecznie zobaczyć i przeczytać kartkę, którą kolejarz doczepił do wagonu. Na kartce była krótka informacja: „Wagon uszkodzony, wycofany z ruchu”.
Na żadne rozmowy nie było czasu, bo krótki grudniowy dzień zbliżał się ku końcowi i musieliśmy śpieszyć się z przeładowaniem naszego dobytku na samochód. Dość szybko i sprawnie poradziliśmy z tym i wyruszyliśmy do ostatniego etapu podróży, ale wkrótce kierowca zatrzymał samochód przy jakimś kiosku, zalecając nam kupienie świec. Okazało się, że we wsi nie ma energii elektrycznej. Takiej polskiej rzeczywistości nie dało się przewidzieć w najgorszych wariantach. Lampę naftową zostawiliśmy świadomie, ponieważ byliśmy przekonani, że w Polsce, w miejscowości, która znajduje się nie dalej jak trzy kilometry od miasta energia elektryczna jest na pewno, tym bardziej że od zakończenia wojny minęła aż 13 lat.
Kolejne zetknięcie się z realiami kraju, o którym pozytywne opinie tworzyły rodzice, a wujek Witek wręcz idealne, okazało się szokująco niemiłe. Pierwszym samodzielnym zakupem na terenie Polski były świece, które miały rozświetlić grudniowy mrok w naszym nowym mieszkaniu. Co najmniej mnie zabrakło polskich słów żeby wyrazić swoje zdziwienie. Po rosyjsku nie mogłem odezwać się, bo pamiętałem dobrze ostrzeżenie ojca. Swojego zdziwienia nie mogłem wyrazić w żaden sposób. Kierowca przy tej okazji, z wymownym uśmiechem, poinformował osobę z kiosku, żeby dała tych świec więcej, bo jesteśmy repatriantami z Rosji i teraz z radości będziemy pić wódkę do samego rana, a bez świec tego zrobić się nie da. Pomyślałem, że zacofanie techniczne w tej Polsce jest przerażające. Przyjechaliśmy tu po to, by wrócić do epoki, w której mieszkania oświetla się świecami. Tego nikt z nas nie mógł przewidzieć. Czym jeszcze zaskoczy ten kraj?
Pierwszemu zdziwieniu towarzyszyło nie mniejsze rozczarowanie. Nie włączymy ładnego odbiornika „Mińsk” z zakresem fal długich, średnich i krótkich oraz zamontowanym na górze adapterem. Nie mieliśmy wątpliwości, że taka możliwość będzie istniała, kiedy zajedziemy na miejsce i wreszcie sprawdzimy jak się przestraja odbiornik z fali na falę. O tym marzyliśmy od momentu, kiedy ten wielki, ładny aparat stał się naszą własnością, na kilka dni przed wyjazdem. To, że nie dało się go natychmiast podłączyć do gniazdka, bo we wsi nie było energii elektrycznej, wcale nie przeszkadzało żeby znowu i znowu podchodzić do odbiornika, kręcić pokrętłami, przyciskać przełączniki, odczytywać nazwy miast, z których przy danym ustawieniu będzie rozlegać się muzyka lub śpiew z chwilą, kiedy znajdziemy się w nowym mieszkaniu, w Polsce. Nie mieliśmy wątpliwości, że w Polsce, w mieszkaniu do którego jedziemy, jest energia elektryczna i jedną z pierwszych czynności będzie włączenie radia. Polska okazała się niestety całkiem innym krajem.
W Związku Radzieckim w naszym mieszkaniu, tak jak i w domach pozostałych mieszkańców był głośnik, z którego wesoło brzmiała muzyka i śpiew, a w ustalonych godzinach spiker informował o kolejnych osiągnięciach narodu radzieckiego i nowych próbach zakłócenia biegu historii przez siły imperialistyczne. Był to jednak tylko głośnik. Sterowanie odbywało się w Stołpcach, zgodnie z centralnie ustalonym programem, jednolicie dla całej republiki. Już wtedy tak bardzo chciało się w tym zakresie uzyskać samodzielność. Wydawało się, że marzenia nie będą zrealizowane szybko. Przecież kilkukilometrowej odległości do najbliższego gniazdka nie mogliśmy pokonać, ale rzeczywistość okazała się bardziej miła, bo za parę miesięcy kupiliśmy odbiornik „na baterie”.
Nie wiem z jakiego powodu, ale jechałem w kabinie z kierowcą. Pytał się skąd jesteśmy i jak się spodobała Polska. Odpowiadałem wolno, jąkając się bo musiałem odpowiadać po polsku, a brakowało najprostszych słów umożliwiających przekazanie myśli. Po chwili miałem kolejną, niewiarygodną informację. Okazało się, że kierowca jest właścicielem ciężarówki. Co prawda nie była wielka, chyba nie nowa, ale była prywatną własnością!!!
Kiedy o tym dowiedziałem się, to naprawdę zabrakło mi słów i chyba nawet po rosyjsku nie potrafiłbym wyrazić swego zdziwienia. Kierowca w tym czasie zachowywał się bardzo dziwnie, bo zaczął się pytać, czy w Związku Radzieckim istnieje własność prywatna. Odpowiedziałem, że naturalnie jest tam własność prywatna. Własny był nasz dom i wszystko, co się w nim znajdowało. Podwórko oczywiście należało do kołchozu, ale to nie istotny szczegół. Szokujące było to, że ten kapitalista chciał wiedzieć, czy można tam mieć na własność ciężarowy samochód, ziemię, jakiś warsztat? Mogłem spodziewać się wszystkiego, ale nie takich pytań od osoby, która mieszkała w Polsce, tj. kraju, budującym socjalizm, na wzór Związku Radzieckiego.
Nie potrafiłem skupić myśli. Zacząłem coś wyjaśniać, ale samochód w tym czasie zjechał z asfaltu na leśną drogę. Po obu stronach rosły wysokie sosny, takie jak w „naszych stronach”. Ze strony kierowcy padły jeszcze jakieś dziwne informacje o tym, co wolno mieć w Polsce, usłyszałem też podobne pytania na temat tego, co jest zabronione, a co dozwolone w Rosji. Chyba nie potrafiłem zrozumieć wszystkiego, o czym mówił kierowca. Na szczęście spostrzegłem, iż zbliżamy się do celu podróży i nie muszę odpowiadać na żadne pytania.
Las się kończył, droga lekko skręcała prawie stykając się z obszerną, białą płaszczyzną. Domyśliłem się, że jest to zamarznięte jezioro. Po drugiej stronie drogi stał rządek prawie jednakowych domów z czerwonej cegły. Na podstawie wcześniejszych informacji wujka wiedziałem, że będziemy teraz mieszkać w tej wsi.
Zatrzymaliśmy się przed jednym z ostatnich domów. Wjazd na podwórko prowadził pod niedużą, ale dość wyraźną górkę. Teren po drugiej stronie wąskiej drogi nadal opadał, aż do styku z białą, równą płaszczyzną. Było to zamarznięte jezioro i w tym momencie zdążyłem wymienić z braćmi krótkie uwagi, że latem będziemy mogli kąpać się częściej, niż w Niemnie. Taka wersja odpowiadała nam jak najbardziej. Może w tej Polsce będziemy mieli lepiej?..
Byliśmy na miejscu. Kierowca miał wjechać jeszcze na podwórko, lecz przez moment rozglądał się, mówił głośno, że wjazd jest niewygodny, ale wreszcie usłyszeliśmy głośniejszą pracę silnika, samochód wolno ruszył, ręce prywatnego właściciela ciężarówki zaczęły energicznie obracać kołem kierownicy. Okazało się, że narzekania były zbędne, bo samochód bez żadnych problemów wtoczył się na podwórko, które miało stać się naszym. W ten sposób, wieczorem 12 grudnia 1958 roku zakończyła się podróż, którą rozpoczęliśmy nie tak dawno, bo wczesnym rankiem szóstego grudnia.
Teraz należało zdjąć z samochodu nasze pakunki i zanieść do domu. Przystąpiliśmy do pracy bez żadnej zwłoki jednak już w pełnym mroku, bo słońce schowało się nie tylko za chmurami, ale i za pobliskim lasem. W takich warunkach nie dało się rozpoznać twarzy pierwszego mieszkańca, który widocznie przechodził ulicą zmierzając do swego domu i kierowany zwykłą ciekawością wszedł na „nasze” podwórko przez otwartą bramę, żeby zobaczyć przybyszy. Powiedział wszystkim „dzień dobry”, potem wysłuchał relacji kierowcy, że przyjechaliśmy z Rosji i zaraz po rozładunku zaczniemy pić wódkę, bo świec kupiliśmy dużo, wystarczy na całą noc. Potem postał chwilę w milczeniu, przyglądając się jak uwijamy się zdejmując pakunki i układając bezpośrednio na ziemi. Widocznie został przekonany w końcu, że skoro tak bardzo śpieszymy się do „picia”, to nie znajdziemy czasu na rozmowy, bo mruknął wreszcie „do widzenia” i odszedł ginąc w ciemnościach.
Nie wywołało to wśród nas większego zainteresowania, tym bardziej, że powstał pierwszy kłopot. Do mieszkania nie dało się wejść - nie mieliśmy kluczy. Widocznie wujek, załatwiając wszystkie wstępne uzgodnienia związane z objęciem na własność domu i gospodarstwa przez naszą rodzinę, zapomniał o tak istotnym drobiazgu. Ale o tej godzinie nie pracował już żaden urząd, nie było do kogo się udać. Nie mogliśmy jednak zostać na podwórku, tuż obok domu, w którym mieliśmy zamieszkać. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wejść do środka przez małe okienko prowadzące na strych i spróbować, czy nie da się otworzyć drzwi od wewnątrz. Edek był na tyle mały i szczupły, że w okienku mieścił się bez trudu, na tyle lekki, że było go łatwo podsadzić i na tyle duży, że mógł coś zdziałać samodzielnie.
Podsadzono brata do góry. Chwilę przyglądaliśmy się jak się szarpie z okienkiem i przytrzymującymi go gwoździami. Za moment przejście było wolne i brat zniknął w ciemnym wnętrzu. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wyniki tej wyprawy, a nasz bohater w tym czasie pokonując strach i narastająca dumą, że pierwszy bada nieznane wnętrze, szukał drogi do drzwi w ciemnościach. Tego wieczoru nie zdążył wszystkiego opowiedzieć, ale wracał do szczegółów przy każdej nadążającej się okazji.
Edek był pierwszą osobą, która weszła do tamtego domu. Został w nim najdłużej, bo mieszka nadal. Pozostała trójka, nas braci, w różnym czasie opuściła również ten dom rodziców, zakładając swoje rodziny. Nikt nie opuścił Mazur, bo najmłodszy brat Kazik zamieszkał w Szczytnie, starszy Józek w pobliżu Szczytna (osada Kamionek), a jedynie ja trafiłem do odległego o sto kilometrów Giżycka.
Edek znalazł schody prowadzące na dół i zszedł na parter, a potem po omacku dotarł do drzwi wejściowych. Nie wiem dzisiaj, a może nie wiedziałem i wtedy, z jakiego powodu nie miał żadnej latarki. Być może nie przyszedł nikomu do głowy ten pomysł, a najpewniej nikt nie miał takiego urządzenia.

Zniszczone podłogi.

From Giżycko


Kombinowanie z drzwiami od wewnątrz dało efekt. Edek znalazł wreszcie zasuwkę i drzwi otworzyły się. W mieszkaniu zapaliliśmy kilka świec i ich nikłe, chwiejące się płomienie oświetliły szare ściany i ciemne podłogi, które w najmniejszym stopniu nie przypominały tamtych solidnych i stabilnych w mieszkaniu, które zostało daleko. Szybko zorientowaliśmy się, chodząc ze świecami po całym dość dużym mieszkaniu, że najgorsze, najbardziej zniszczone podłogi są w najładniejszych pokojach.
Ten stan chyba nie przeszkadzał wcale wujkowi, ponieważ stwierdził, że to żaden problem, bo do gospodarstwa należy jakaś parcela lasu i można będzie bez trudu uzyskać zezwolenie na wycięcie kilku sosen, żeby zawieść do tartaku i naprawić podłogę nowymi deskami. Nie omieszkał przy tym zaznaczyć, że tam zostawiliśmy dom wykonany z drewna, a tu będziemy mieli murowany. Ta wypowiedź nie poprawiła co najmniej mego humoru, bo wiedziałem, że ściany drewniane są znacznie cieplejsze i milsze, niż mur ceglany. Zdążyłem też zauważyć, że na ogrzanie dwóch pokoi przeznaczony jest tylko jeden piec, znacznie mniejszy od tego, który został w naszym mieszkaniu.
Najważniejsze było jednak nie to. Z wypowiedzi wujka wynikało, że będziemy właścicielami pola i potrafiłem to jakoś zrozumieć, bo pamiętałem jeszcze okres przed nastaniem kołchozów. Oszałamiająco brzmiała natomiast informacja, że będziemy właścicielami lasu! W Związku Radzieckim nawet podwórko było nie nasze. Dziwnym krajem wydała się Polska, budująca dobrobyt socjalistyczny.
Wujkowi to nie przeszkadzało i być może z tego powodu nadal najbardziej się cieszył, aż w pewnym momencie swoje wywody uzupełnił podsumowaniem, że będziemy teraz tu mieszkać, tu będzie nasz dom, tu „...mamy zapuszczać korzenie”. Nie wiem, jakie wrażenie zrobiła ta wypowiedź na innych członkach rodziny, lecz przyjąłem ją dość chłodno. Poczułem jakiś smutek, chociaż w tamtej chwili nie obchodziło mnie wcale, czy będzie tu lepiej, czy gorzej. Uświadomiłem sobie jeszcze raz, że stało się coś, co jest nieodwracalne i zamknął się jakiś rozdział w moim krótkim życiu. O przyszłości nie potrafiłem myśleć.
Nie było jednak czasu, żeby zastanawiać się nad tym dłużej. Należało jak najszybciej wnieść rzeczy do domu, do którego zapraszały małe płomyki świec, które chwiały się i migały nieśmiało w powiewach zimowego powietrza. Nieustannie napływało ono do wnętrza przez otwarte drzwi, jeszcze bardziej schładzając mieszkanie, które nie było ogrzewane od dawna.
Po kilku nieudanych próbach, wreszcie ustawiliśmy na środku największego pokoju stół, tak żeby stał równo, a żadna noga nie trafiała w wygnitą dziurę. Dzięki zapobiegliwości ojca mieliśmy też na czym usiąść. Zabraliśmy ze sobą drewniane, składane przedwojenne polskie krzesła. Przywędrowały z nami do Polski, ale każdy musiał ustawić je samodzielnie tak, żeby nóżki nie trafiały w dziury, żeby znalazły się na zdrowych kawałkach desek.
Mama w tym czasie zdążyła odnaleźć coś wśród zapasów na pierwszą kolację. Oczywiście nakroiła grubej słoniny, a polskie poczęstunki postawiła na stole ciocia Helena. Znaleźliśmy też jakieś drewno do rozpalenia ognia w kuchni i po chwili miłe huczenie rozległo się pod naszym czajnikiem z pierwszą wodą nabraną z ręcznej pompy, wspólnej dla całej wsi, a umieszczonej na środku krótkiej uliczki. Tam, gdzie został nasz dom wodę mieliśmy swoją, ze studni na naszym podwórku. Czy i kiedy zapomnimy jej smak?
Drewno, choć cudze i włożone do obcego paleniska, paliło się wesoło, tak samo jak w domu, w którym wyrosłem. Poprzez pęknięcia i nieszczelności blatu, płomienie rzucały migocące smugi światła na najbliższą ścianę i sufit. Być może od tej chwili było by milej i bardziej swojsko, tak jak powinno być w cichy zimowy wieczór, gdyby ściany i sufit nie były tak szare i smutne.
Obok, w pokoju było znacznie widniej, choć brakowało tam lampy naftowej z ciepłym, żółtawym płomieniem za lekko przykopconym szkłem. Kilka świec próbowało ją zastąpić, a ich chybocące się światło odbijało się w szklankach z gorącą herbatą, która już trafiła na stół. Znalazła się tam również butelka z zimną radziecką wódką, do której dostęp w tamtym kraju był bez ograniczeń, bez konieczności stania w kolejkach. Nie wiem ile butelek tego rozweselającego płynu przywieźli rodzice, z przeznaczeniem nie tylko na pierwsze poczęstunki podczas rodzinnych spotkań, ale i na jakieś inne okazje. Chociaż nie było pijaństwa do świtu, o którym tak chętnie i kilkakrotnie wspominał kierowca, właściciel ciężarówki, to pierwsze wieczorne rozmowy w nowym mieszkaniu trwały dość długo. Rodzice wspominali swoją młodość, opowiadali o życiu w okresie rozłąki, ale najczęściej zastanawiali się nad tym, co czeka nas w Polsce. Zarówno wujek jak i ciocia nieustannie, wielokrotnie wracali w swych wypowiedziach do tego, że podjęliśmy jedyną słuszną decyzję, że na tamtych terenach nie mogliśmy pozostać, bo Polska tam już nie wróci, a teraz jesteśmy w swoim kraju, tu gdzie mieszka cała rodzina.
W tym czasie nasz brat cioteczny, Romek, wyciągnął przenośne radio „Szarotka”, informując, że zaraz usłyszymy polską muzykę, śpiew, wiadomości. Na naszą uwagę, że przecież nie ma energii elektrycznej odpowiedział, że to jest takie radio, jakiego nie mogliśmy zobaczyć w zacofanej Rosji, bo posiada akumulatorki i może pracować również tam, gdzie nie ma energii elektrycznej. Oczywiście mała „Szarotka” nie mogła zastąpić naszego „Mińska”, ale pomyślałem sobie, że dobre i to. Niech sobie pogra. Romek włączył aparat. Usłyszeliśmy jakieś szumy i piski, ale innych, bardziej oczekiwanych dźwięków radio nie wydało. Nie przynosiło żadnych efektów chodzenie po pokoju, kręcenie aparatem, manipulowanie pokrętłami. Nie dało się usłyszeć żadnego koncertu ani wiadomości z żadnego miasta, również z Warszawy. Cóż, okazało się, iż bardziej niezawodny był radziecki głośnik, z jednym jedynym pokrętłem, którym regulowało się tylko głośność, niż polskie radyjko na akumulatorki.
W następnym dniu spałem znacznie dłużej niż rodzice. Widocznie tak bardzo przyzwyczaili się do wcześniejszego wstawania w dawnych latach, kiedy gospodarzyli na swoim, że teraz na samą myśl, iż wkrótce będą ponownie gospodarzami na własnej ziemi wystarczyła, żeby obudzić się i wstać znacznie wcześniej, niż była taka potrzeba. Może powodem była chęć obejrzenia najbliższego otoczenia, a może po prostu chcieli jak najszybciej rozpalić ogień w piecu, bo w mieszkaniu było zimno.
Mieliśmy szczęście. Poprzedni właściciel zostawił pod szopą trochę narąbanego drewna. Co prawda nie tak dużo jak my, w Okińczycach, tam rodzina, która zamieszkała po nas nie musiała tym problemem martwić wcale. Naszykowaliśmy drewna jak zwykle na całą zimę, żeby nie było kłopotów nawet w przypadku największych mrozów. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, wyjedziemy do Polski, czy zostaniemy w Związku Radzieckim. Wszystkie grubsze kloce, będące efektem ostatnich miesięcy mojej pracy w lesie, w pobliżu wsi, znalazły się na naszym podwórku.
Tutaj, być może poprzedni właściciel już wcześniej wiedział o terminie wyjazdu i nie miał zamiaru tworzyć zapasów na zimę, nie chciał robić prezentu komuś, kto zamieszka po nim. Wystarczająco denerwował się z tego powodu, że zostawia dom, który być może sam wybudował. Dom nie był mały, choć układ poszczególnych pomieszczeń nie bardzo nam się podobał, ale za to znajdował się nad ładnym jeziorkiem, w pobliżu sosnowego lasu, który latem odbijał się w gładkiej tafli, jak w lustrze. Na pewno tego obejścia nikt nie opuścił bez żalu i smutku.
Natomiast nam, już od wczesnego poranka, nie podobało się coś znowu. Nie podobało się, że ogień z kuchenki ucieka od razu do komina, że piec, chociaż zbudowany z kafli, rozgrzewa się słabo. Dość szybko zauważyliśmy, że na podwórku było znacznie cieplej niż w kraju, z którego przyjechaliśmy, ale w mieszkaniu było niewspółmiernie zimniej. Na te uwagi, wujek znowu znalazł wytłumaczenie, że piec stopniowo rozgrzeje się i w mieszkaniu po jakimś czasie też zrobi się cieplej.
Być może było by cieplej i milej, gdyby prócz zimnego powietrza nie wciskała się mgła, która pojawiła się w nocy i osłoniła wszystko wokół. Przyjechaliśmy do wsi wieczorem, kiedy chowa się słońce i nadciąga nocna ciemność. Nie zastanawialiśmy się, jaka będzie pogoda rano, ale sądziliśmy, że umożliwi obejrzenie przynajmniej najbliższych okolic. Niestety, pierwsze spojrzenie przez okno wykazało, że wszystko wokół jest przesłonięte białą zawiesiną, wilgotną i zimną.
Dość szybko ułożyliśmy sobie teorię, że w kraju, do którego los nas zagonił, będzie tak często, bo wokół pełno jest jezior, a całkiem blisko zaczyna się morze. Trudno spodziewać się tu pięknych słonecznych dni, mroźnej zimy i gorącego lata. Będziemy mieszkać w tej mgle, nie zobaczymy błękitnego nieba, a może nawet najbliższych krajobrazów. Taka będzie ta polska, lepsza rzeczywistość.
Pomimo mgły, wyszliśmy z domu, żeby obejrzeć przynajmniej jeziorko, chociaż całe było skute lodem. Droga wokół białej tafli, przykrytej cienką warstwą śniegu, trwała na tyle krótko, że radość dnia poprzedniego uległa zachwianiu. Jeszcze bardziej umocniła się nasze pierwsze spostrzeżenie, że warunki na kąpiel będą wręcz idealne, ale nie było też wątpliwości, że jedynie we wspomnieniach zostaną nasze długie wędrówki z wędkami w ręku, wzdłuż krętych brzegów naszego Niemna, w poszukiwaniu wciąż nowych zakoli, z bardziej głębokim nurtem. Zbyt oczywisty był fakt, że woda w jeziorze nie płynie, nie podmywa brzegów i nie rozlewa się szeroko na prostych odcinkach. Wokół jednak istniały tylko jeziora.
Nie ujrzymy, więc już nigdy tamtych pięknych wygibasów, za którymi nasza kochana rzeka skręcała i ginęła z oczu, zachęcając do dalszej wędrówki. Obawialiśmy się, że zabraknie tu nawet miejsca na gorącą plażę z sypkim piaskiem. Dość jednoznacznie, całą czwórką braci doszliśmy do przekonania, że ciężko będzie wytrzymać w okresie letnim bez tych atrakcji, jakie zapewniał Niemen.